Epidemia, która ratowała życie? – kilka myśli o etyce pisania o Holokauście

Eugeniusz Łazowski i Stanisław Matulewicz sfingowali epidemię tyfusu i uratowali tysiące ludzi.
Rozmach historii, którą dziś opowiem jest wprost niewiarygodny, kiedy zestawimy ją z niewielkim, zapuszczonym, smutnym budyneczkiem niegdysiejszej synagogi w Stalowej Woli, a dokładnie w Rozwadowie – aktualnie dzielnicy miasta, która w latach II WŚ była jeszcze autonomiczną miejscowością. Historia żydowskiej społeczności zaczyna się tu jeszcze przed wiekiem XVII i nierozerwalnie wiąże się z chasydyzmem. Przed wybuchem wojny Żydzi stanowili ponad 72% ogółu mieszkańców.

Synagoga w Rozwadowie, fot. Rita Miernik dla 'Smutne Synagogi’
Udział procentowy Żydów w ogólnej liczbie mieszkańców Rozwadowa. aut. Rita Miernik dla „Smutne synagogi”
Opowiadając o żydowskiej Stalowej Woli trudno jest ominąć wątek Eugeniusza Łazowskiego. Zasłynął on jako „Chicago’s Schindler”, choć był Polakiem urodzonym w Częstochowie. W czasie II WŚ był lekarzem w Stalowej Woli, a w latach 50. XX w. Łazowski wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie osiadł na stałe. Chicagowska gazeta ‘Chicago Sun Times’ opublikowała ten sensacyjny nagłówek i najprawdopodobniej dała początek wspaniałej opowieści, która jak się okazuje – mogła minąć się z prawdą.
W 1940 roku Łazowski był świeżo upieczonym lekarzem, który w czasie wojny znalazł się w Stalowej Woli – miejscowości rodzinnej jego małżonki. Tam pracował w PCK. Oprócz sprawunków lekarskich na niwie oficjalnej, również po godzinach nie cierpiał na brak zajęcia: potajemnie współpracował ze Związkiem Walki Zbrojnej (czyli późniejszym „AK”), dostarczając im leki i opatrując rannych żołnierzy.
Wydarzenia wojenne spowodowały powstanie „ambulatorium za dziurą w płocie” – nieruchomość, w której obrębie działał Łazowski znajdowała się blisko obozu, w którym gromadzono grupy Żydów z kolejnych, „likwidowanych” gett z różnych miejscowości. Przez „dziurawy płot” Żydzi zgłaszali się do lekarza po pomoc, a ten przedostawał się do chorych mieszkańców obozu i leczył schorzenia, opatrywał rany. Zawsze to on chodził do nich – nigdy odwrotnie.
To nie Łazowski dokonał przełomowego odkrycia

Staniław Matulewicz i Eugeniusz Łazowski, fot. pochodzi ze strony Aleteia.org
Łazowski współpracował ze Stanisławem Matulewiczem, którego w książce „Prywatna wojna” nazywa Staśkiem. Ów Stasiek był lekarzem zamieszkującym niewielką, drewnianą chatkę, w której urządził swoje laboratorium. To tam odkrył, że wynik przeprowadzonego testu Weila-Felixa używanego w czasie IIWŚ do wykrywania tyfusu plamistego, wskutek zakażenia bakterią Proteus OX19 daje taki sam wynik testu, jak zakażenie tyfusem.
Laboratorium dawało dwóm lekarzom wielką swobodę i moc – nie tylko nie musieli oczekiwać kilka dni na wyniki przesyłane do i z laboratorium, ale dzięki temu mieli możliwość niezgłoszenia osoby chorej, ukrycia jej przed Niemcami, którzy często zakażonych – zwłaszcza Żydów – mordowali na miejscu[2]. Jak pisze Łazowski – nikt nie wiedział wtedy, dlaczego Proteus daje taki, a nie inny wynik. Po wojnie się to wyjaśniło (ale nie będę się o tym rozpisywać, bo ani nie mam kompetencji, ani głowy na tyle pojemnej, żeby to zrozumieć, więc chętnych odsyłam do tekstu „Prywatnej wojny” oraz literatury naukowej związanej z tym tematem).
Tyfus w książce określany jest dwojako: „chorobą Żydów” – o takiej terminologii pisze Łazowski w odniesieniu do języka antyżydowskiej propagandy, którego używali naziści – choroba ta dotykała głównie Żydów (stłoczonych tysiącami na niewielkich powierzchniach, transportowanych z getta do getta, żyjących w skrajnych, nieludzkich, a więc i niehigienicznych warunkach, które sami Niemcy im zgotowali).
Żydzi z kolei nazywali ją „chorobą niemiecką” – bo powstałą wskutek ów stłoczenia, transportowania i nieludzkiego traktowania. Myślę o tyfusie plamistym jako prostu chorobie „wojennej”, bo pojawiającej się wskutek działań, które destabilizują życia mas ludzkich, niszcząc miejsca zamieszkania, narażając ludzi na masowe migracje i niekontrolowane integracje, pozbawiając dostępu do leków, opieki medycznej oraz środków podstawowej higieny.
Antyżydowskie, propagandowe plakaty i ogłoszenia niemieckie, dehumanizujące Żydów, ukazujące ich jako źródło śmiertelnej choroby. Fot. z Archiwum Państwowego w Lublinie
Łazowski współpracował ze Stanisławem Matulewiczem, którego w książce „Prywatna wojna” nazywa Staśkiem. Ów Stasiek był lekarzem zamieszkującym niewielką, drewnianą chatkę, w której urządził swoje laboratorium. To tam odkrył, że wynik przeprowadzonego testu Weila-Felixa używanego w czasie IIWŚ do wykrywania tyfusu plamistego, wskutek zakażenia bakterią Proteus OX19 daje taki sam wynik testu, jak zakażenie tyfusem.
Laboratorium dawało dwóm lekarzom wielką swobodę i moc – nie tylko nie musieli oczekiwać kilka dni na wyniki przesyłane do i z laboratorium, ale dzięki temu mieli możliwość niezgłoszenia osoby chorej, ukrycia jej przed Niemcami, którzy często zakażonych – zwłaszcza Żydów – mordowali na miejscu. Jak pisze Łazowski – nikt nie wiedział wtedy, dlaczego Proteus daje taki, a nie inny wynik. Po wojnie się to wyjaśniło (ale nie będę się o tym rozpisywać, bo ani nie mam kompetencji, ani głowy na tyle pojemnej, żeby to zrozumieć, więc chętnych odsyłam do tekstu „Prywatnej wojny” oraz literatury naukowej związanej z tym tematem).
Tyfus w książce określany jest dwojako: „chorobą Żydów” – o takiej terminologii pisze Łazowski w odniesieniu do języka antyżydowskiej propagandy, którego używali naziści – choroba ta dotykała głównie Żydów (stłoczonych tysiącami na niewielkich powierzchniach, transportowanych z getta do getta, żyjących w skrajnych, nieludzkich, a więc i niehigienicznych warunkach, które sami Niemcy im zgotowali). Żydzi z kolei nazywali ją „chorobą niemiecką” – bo powstałą wskutek ów stłoczenia, transportowania i nieludzkiego traktowania. Myślę o tyfusie plamistym jako prostu chorobie „wojennej”, bo pojawiającej się wskutek działań, które destabilizują życia mas ludzkich, niszcząc miejsca zamieszkania, narażając ludzi na masowe migracje i niekontrolowane integracje, pozbawiając dostępu do leków, opieki medycznej oraz środków podstawowej higieny.
Tyfus plamisty przenoszą wszy. Objawia się on duszącym kaszlem, dreszczami, wysoką gorączką, silnymi bólami głowy i ogólnym otępieniem. W warunkach IIWŚ był chorobą zbierającą potężne żniwa – wskaźnik śmiertelności wśród chorych był bardzo wysoki.
Matulewicz przetestował działanie Proteusa na polskim robotniku przymusowym, który wstrząśnięty nieludzkimi doświadczeniami na robotach w Generalnym Gubernatorstwie, rozpaczliwie prosił lekarza o obcięcie ręki lub nogi, aby tylko nie musieć wracać do katorżniczej pracy.
Wykonanie zastrzyku zawierającego bakterię Proteus zdrowemu człowiekowi powodowało, że test na tyfus był pozytywny. Sam ostrzyknięty odczuwał czasem drobne dolegliwości, jednak zupełnie niewspółmierne do objawów, jakie dawał tyfus. To była wielka szansa na uratowanie życia, paradoksalnie – wstrzykując zdrowym ludziom bakterie.
Medyczny przekręt zapewnił robotnikowi zwolnienie z pracy i był pierwszym krokiem do rozpętania niby-epidemii. Stasiek obmyślił metodę, Eugeniusz zaś postanowił tę metodę wdrożyć na masową skalę i wywołać sztuczną epidemię tyfusu.
Zaciekawiła mnie logistyka tej akcji
Lekarze dokładnie przemyśleli jak powinna ona wyglądać – jej ogniska miały wybuchać wzdłuż szlaków komunikacyjnych oraz na odległych wsiach, do których Niemcy bali się zapuszczać, ze względu na dobrze rozwiniętą partyzantkę działającą w lasach – ogłoszona epidemia tyfusu miała być dodatkowym czynnikiem zniechęcającym niemieckie oddziały do wizyt w tych miejscach. Obszar objęty epidemią Łazowski i Matulewicz zwiększali sezonowo, a także fałszowali druki wskazujące na ilości niezbędnych do leczenia tyfusu leków.
Dwaj medycy postanowili pracować oddzielnie i zminimalizować kontakt ze sobą, aby odwieść od siebie podejrzenia. Nie poinformowali nikogo – ani swoich żon, ani pacjentów. No i bohaterowie tej historii – Eugeniusz i Stasiek – wstrzykiwali Proteusa tylko osobom, które wykazywały jakiekolwiek objawy, aby nie dopuścić do podejrzanej sytuacji, w której niby-tyfus zaczął dotykać widocznie zdrowych osób.
Okolice Rozwadowa stały się obszarem objętym „zarazą”. Niemieckie oddziały w obawie o swoje zdrowie przestały tak dotkliwie i dogłębnie zapuszczać się w te tereny.
Czy Niemcy się nie zorientowali, że polscy lekarze robią ich w balona? Owszem, ale dopiero po czasie. O ile dało się zawyżać ilości przepisywanych leków, o tyle ilością zgonów nie bardzo dało się manipulować. Co to za tyfus, skoro nie zbiera śmiertelnego żniwa? Ta myśl pchnęła w końcu nazistów do tego, by do Rozwadowa wysłać inspektora, który miał sprawdzić, co tak naprawdę dzieje się na tym terenie. Jak go zmylono? Sposób był prozaiczny i dość stereotypowy – Polacy upili jego i towarzyszących mu praktykantów.
No to jak w końcu było? Ratowali Żydów, czy nie?
Łazowski w swojej książce „Prywatna wojna” przemyca sporo informacji o sytuacji Żydów w Rozwadowie: o zmieniających się nastrojach, o tym jaki panował chaos i strach, jak krzyżowały się wraz z drogami transportowanych Żydów, przeróżne informacje o kolejnych zbrodniach na ludności żydowskiej: o wywożeniu na przymusowe roboty przy budowie obozów śmierci w Pustkowie, o darciu banknotów dolarowych i akcji giełdowych – byle by nie dostały się w ręce niemieckich oprawców (jak pisze Łazowski – „miliony zamienili w śmiecie”), o egzekucji za rzekomy komunizm, o dochodzących zza murów getta warszawskiego wiadomościach o wymordowaniu tysięcy Żydów.
Szacunki, co do ilości uratowanych przez działalność Łazowskiego i Matulewicza ludzi są różne: jedne źródła mówią o 8 tysiącach osób, inne aż o 15 tysiącach osób, w tym 8 tysiącach Żydów.

W sierpniu 1942 roku Niemcy uruchomili obóz pracy przymusowej dla Żydów w Rozwadowie. Zdj. ze strony http.://kedyw.pl
Tu mały offtop:
Jeden fragment opisu obozu pracy w Rozwadowie szczególnie mnie poruszył. Wspomnienia Juliana Flajszera, który przetrwał wojnę i był więźniem tego obozu przywołują nieprawdopodobny bezsens przemocy stosowanej przez Niemców na zniewolonych Żydach:
„Przydzielano ludzi do najpotworniejszej roboty, nigdy i nikomu przydać się nie mogącej, np. do przerzucania kamieni dolomitowych z miejsca na miejsce, albo też kopania dołów, zasypywania ich i wyrównywania ich z powrotem (…)”.
Łazowski a Żydzi
Sam Łazowski pisze wyraźnie, że owszem miał kontakt z Żydami z obozu rozwadowskiego; że chorowali oni na tyfus; że opiekował się nimi i leczył ich. Podaje jeszcze inną, ważną informację – że każdy oficjalnie odnotowany, zainfekowany tyfusem pacjent pochodzenia żydowskiego, był natychmiast mordowany przez hitlerowców. Skoro więc przypadki tyfusu wiązały się dla Żydów z natychmiastową egzekucją, to czy fingowanie epidemii tyfusu mogło uratować życie Żydów? Zresztą w trakcie lektury książki Łazowskiego nie rzuciło mi się w oczy nic, co wskazywałoby na fingowanie epidemii obejmujące obywateli żydowskich. Lekarz pisze o kontaktach z nimi, o pomocy w innych przypadkach, ale dla kwestii organizowania niby-epidemii tragiczne losy żydowskie były poniekąd tłem. Przynajmniej ja tak to odbieram.
Dodatkowo Łazowski opisuje jak przebiegało „rozwiązanie problemu żydowskiego” (nie lubię tego określenia, ale jest to cytat z książki) 21 lipca 1942 roku. Pisze o egzekucji na ryneczku i o wywozie w bydlęcych wagonach olbrzymiej ilości ludzi. Nie odnotowałam nigdzie, żeby pisał o tym, że te 8000 osób, które wg różnych źródeł miało być uratowanych, no nie wiem? Zbiegło? Obóz w Rozwadowie został zlikwidowany, więc gdzie się podziało te 8000 osób? „Wedle relacji ocalałych Żydów, w obozie rozwadowskim przebywało około 1150 Żydów. Oni mieli zasilić, a przynajmniej znaczna ich część, siłę roboczą w Zakładach Południowych. Wedle sprawozdania niemieckiego, we wrześniu 1942 roku w Zakładach zatrudniano 836 żydów”[3].

Okładki książki Eugeniusza Łazowskiego – „Prywatna wojna. Wspomnienia lekarza-żołnierza 1933-1944”. Zdj. z https://lubimyczytac.pl
Czy Łazowski i Matulewicz w ogóle ratowali Żydów? Kontrowersje i niejasne wątki, które wypłynęły po latach
W tym miejscu historia zaczyna się robić mniej klarowna. Chyba już nigdy się nie dowiemy jaka była prawda. Stalowolski dziennikarz Dionizy Garbacz twierdzi, że Łazowski żadnych Żydów nie ratował, bo w 1942, kiedy miał działać, Żydów już w Rozwadowie nie było, bo „zostali przepędzeni przez Niemców”[4].
Garbacz argumentował, że historia Łazowskiego w części dotyczącej ratowania Żydów, jest wytworem fantazji, bo Łazowskiego nie odznaczyło Yad Vashem, a amerykański film, który był kręcony na podstawie historii o sztucznym tyfusie, nigdy nie został opublikowany, co z mojej perspektywy rzeczywiście brzmi jak dość uzasadnione wątpliwości i pytania warte rozważenia.
Autor tego mocnego statementu w swojej książce napisał o historii Łazowskiego nie wprost, krótko i bardzo ogólnie: „Książka przynosi rzetelne, udokumentowane fakty. Nie ma w niej rozpowszechnionych, a nie sprawdzonych i wręcz fałszywych opowieści o tym, jakoby upozorowana epidemia tyfusu ocaliła życie tysiącom Żydów. Jak pisze stalowolski portal, podczas spotkania autorskiego wokół „Żydzi w Rozwadowie i Stalowej Woli. Czas wojny i okupacji”, Garbacz miał nieco bardziej ochoczo rzucać swoimi twardymi opiniami, jednoznacznie krytycznymi wobec postaci Łazowskiego[5].
Warto jednak wspomnieć, że Garbacz wykonał dużą pracę odnajdując i dając wybrzmieć niemal 900 nazwiskom żydowskich mieszkańców Rozwadowa, a także więźniom rozwadowskiego obozu pracy, co niewątpliwie jest cenne, bo wydobywa z zapomnienia liczną społeczność, która została unicestwiona, a potem przez wiele lat była zapomniana.

Od prawej doktorzy Eugeniusz Łazowski i Stanisław Matulewicz podczas pobytu w Stalowej Woli – źródło https://stalowka.net
Wątpliwości przychodzą też z innych stron
Temat zbadała też Barbara Necek, która o Łazowskim chciała nakręcić film. Dotarła ona do hucznego tytułu artykułu w chicagowskiej gazecie. To tam padły wielkie liczby – 8000 uratowanych osób. Porównała także liczby żyjących w tamtym okresie w Rozwadowie i okolicy Żydów, które nawet z szacunkowymi danymi o transportach z innych części kraju, nie mogłyby dać takiej imponującej liczby.
Dziennikarka dotarła do autora artykułu. Osobiście rozmawiał on z Łazowskim, ale najwyraźniej nie do końca weryfikował słowa rozmówcy, a do tego brakowało mu wiedzy na temat wojennych losów Polski. Necek twierdzi, że jest to po prostu skok na sensację i popularność, która uwiodła nie tylko autora tekstu, ale ponoć i samego Łazowskiego. Jak miała powiedzieć jego córka [za jewish.pl] – „ojciec po publikacji artykułu stał się osobą popularną. To mu odpowiadało. Nie zrobił więc nic, by wyprostować swoją legendę”.
Fakty są takie, że Łazowski faktycznie uratował wiele żyć[6] i powinniśmy o tym pamiętać, bo pomysłowość i wiedza Matulewicza i odwaga Łazowskiego, by pomysł wcielić w życie na masową skalę, jest ze wszech miar godna szacunku i podziwu. Jednak biorąc pod uwagę wszystkie głosy krytyczne wobec informacji o ratowaniu Żydów fałszywą epidemią, należy poddać w wątpliwość prawdziwość podmiotów które realnie pomoc otrzymały. Łazowski pomagał Żydom na inne sposoby, ale sam Proteus nie ratował życia żydowskiego.
Holoporno
Od jakiegoś czasu z niepokojem obserwuję, jak przy kasach w supermarketach wyrastają coraz to nowe książki o tematyce wojenno-holokaustowej. Asystentki zbrodniarzy, tatuażyści, kucharze, bokserzy i inni barwni bohaterowie uczestniczą w tych dziwnych spektaklach z kategorii holoporno. Temat Zagłady stał się rozrywką, okazją do zbudowania opowiadań, kanwą dla zmyślonych i niezmyślonych romansów – często mezaliansów – za obozowym drutami. Ciężko w takich książkach dowiedzieć się, gdzie jest prawda, co było osią dla tej historii, czy ma ona w ogóle cokolwiek prawdziwego, a może jest po prostu atrakcyjnym anturażem co budzi we mnie wątpliwości natury moralnej. Jaki jest cel takiej książki? Rozrywka? Dlaczego w ludziach w ostatnich latach narósł taki głód legend okołoholokaustowych?
Nie bardzo wyobrażam sobie romanse o rzezi w Srebrenicy, sensacyjne opisy przeżyć przetrwałych ludobójstwo w Rwandzie czy pasjonujące perypetie ofiar masakry nankińskiej. Mało do mnie przemawia mówienie o takich tematach, w tym o temacie Holokaustu, inaczej niż dokumentalnie, ale może to moje odczucie.
Ewentualnie tworzone filmowe czy książkowe adaptacje, rzadko kiedy są robione wystarczająco zjadliwie – często przekraczają tę cienką granicę kiczu, na której chybotliwie balansują. Z jakiegoś jednak powodu wydarzenia Holokaustu ostatnio stały się wyjątkowo podniecające i atrakcyjne zarówno dla pisarzy, którzy tworzą coraz to mocniej „trzymające w napięciu” opowieści, dla coraz bardziej łakomych dramatu koneserów tych treści, a stosy książek przy kasach, w których mechaniczny głos mówi „zeskanuj następny produkt”, niebezpiecznie się piętrzą. Holokaust staje się w moich oczach pop-rozrywką. Doprowadza to do bagatelizowania i banalizacji tej tragedii.
Ktoś zapyta: chcesz zabronić ludziom pisać o czym chcą?
Odpowiem: a cóż ja mogę zabronić. Mogę sama ich nie pisać. I nawet nie chcę nikomu niczego zabraniać. Myślę raczej o skłonieniu twórców i odbiorców ich treści, do uważnego, empatycznego, etycznego tworzenia treści, żeby z rozmysłem wykorzystywać historie, o których piszą. Żeby nie robili thrillerów i romansów, budując swoje pop-imperium na tragedii. Pisanie o świadectwach przetrwałych Zagładę osób jest bardzo ok, ale mam problem z tworzeniem fikcji, zwłaszcza tej fatalnie, sensacyjnie i kiczowato ukutej.
Cieszę się, że różne historie są wyłuskiwane i nagłaśniane: Gross wyciągnął z archiwum ŻIH informacje o pogromie w Jedwabnem i napisał o tym książkę „Sąsiedzi”. I fajnie, bo temat wypłynął, rozpoczęła się dyskusja, wiemy więcej o realiach wojny. Ale nikt nie osupłał jej w bawełniany kokonik miłego romansu czy atrakcyjnego thrillera.
Szalenie nieetyczne jest dla mnie granie atrapami komór gazowych; odgrywanie gazowania; szastania nagością martwych ciał i skalą ilości tychże zwłok – co jest częstym zabiegiem w różnych środkach wyrazu. Mam poczucie, że to odbiera ofiarom wojny godność, że odziera ich śmierć z powagi, trywializuje ją i doi temat, łasząc się na zarobek i uzyskanie wielkiego wow!
Dodatkowo zachwyciła mnie obserwacja w filmie „The meaning of Hitler”, która dotyczyła ukazywania momentu śmierci Furhera. Samobójstwo przywódcy III Rzeszy ukazywane jest w filmach zwyczajowo w takiej formie, że Hitler szykuje swoje narzędzie śmierci, po czym kamera opuszcza antybohatera i słychać tylko wystrzał pistoletu. Jego śmierć jest godna z dwóch powodów: po pierwsze – sam o niej decyduje, po drugie – umiera w intymności, nikt nie patrzy na tragiczne sekundy przed autoegzekucją, nikt nie widzi upadłego ciała. Tymczasem śmierć Żydów pokazywana jest długo i dosadnie, turpistycznie, tak jakbyśmy się delektowali cierpieniem. Umierają nago, ich ciała są wycieńczone, schorowane, brzydkie. Umierają nie z własnej woli, umierają masowo, stłoczeni, w warunkach urągających godności ludzkiej. Oczywiście, że robi to wielkie wrażenie, jednak zastanówmy się – po co nam jest odtwarzanie takich obrazów? Czy to nie godzi pamięci tych, którzy stracili życie w tej niemieckiej machinie Zagłady?
Fejkniusy się czają
Oprócz wątku etycznego, chciałabym tytułem końca, uczulić na jakość i prawdziwość przyswajanych opowieści o Shoah, które jak widać na przykładzie Łazowskiego nie zawsze (albo nie w całości) są prawdziwe. Sytuacja stalogórskiego lekarza padła na podatny grunt, bo Amerykanie niewiele na temat realiów wojny i kontekstu polskiego wiedzieli. Mieli jakieś pobieżne wyobrażenie, często bazujące na stereotypach.
Do tego dołączył wątek ludzkiej próżności i głodu sensacji – wykazali się nimi zarówno dziennikarz, którego niewiele przejmowała prawdziwość wydarzeń, bo „Chciago Schindler” to tytuł bardzo seksi z punktu widzenia branżowego, i najwyraźniej sam bohater tej historii. Dopisanie sobie przez Łazowskiego zasług, które pozornie dość ciężko jest zweryfikować, również jest efektem ludzkich przywar.
Nawet jeśli Łazowski sam tego o sobie nie powiedział, to jak miała powiedzieć jego córka – nie wyprowadził z błędu osób, które pożądając sensacji, ukuły jakiś atrakcyjny mit.
To sum up – bądźmy uważni i weryfikujmy. Mamy wielkie możliwości dzięki Internetowi. Niech wiedza o dramacie Holokaustu będzie rzetelna i nie staje się emocjonującą rozrywką.
I garść ciekawostek:
- Redakcja gazety chicagowskiej odmówiła zmiany treści artykułu[7]
- Radny z ramienia PiS Mariusz Bajek, stanowisko Garbacza negującego dorobek Łazowskiego podsumował jako niechęć do rozpowszechniania informacji, że Polacy ratowali Żydów.
- Planetoida o numerze 34838 i oznaczeniu 2001 SK262, odkryta przez W.K.Y. Yeunga we wrześniu 2001 roku, nosi nazwę „Lazowski”.
- Stanisław Matulewicz niedługo po wojnie wyemigrował do Zairu (Demokratycznej Republiki Konga), gdzie działał jako profesor radiologii.
- Finalnie Barbara Necek nagrała film pt.: „W poszukiwaniu polskiego Schindlera”, o którym filmpolski.pl pisze m.in. tak: „To film o historii i naszych o niej wyobrażeniach; o rzetelności dziennikarskiej i nierzetelności, dla której pożywką są fake newsy i wszelkie półprawdy”.
Korzystałam z:
- https://pl.wikipedia.org/wiki/Eugeniusz_%C5%81azowski
- https://kedyw.pl/index.php/2021/12/23/14608/
- https://www.medonet.pl/zdrowie,lekarz-wywolal-epidemie–by-ocalic-ludzi–prywatna-wojna-doktora-lazowskiego,artykul,47739209.html
- https://rzeszow.ipn.gov.pl/pl8/aktualnosci/172947,Prezentacja-ksiazki-Dionizego-Garbacza-Zydzi-w-Rozwadowie-i-Stalowej-Woli-Czas-w.html
- https://stalowawola.naszemiasto.pl/odnalazl-nazwiska-zydowskich-mieszkancow-rozwadowa-dzis/ar/c1-8948951
- https://sztafeta.pl/2020/11/19/zydzi-w-stalowej-woli/
- https://pl.wikipedia.org/wiki/Rozwad%C3%B3w_(Stalowa_Wola)
- https://www.stalowka.net/wiadomosci.php?dx=26433
- https://www.portalsamorzadowy.pl/osoba/mariusz-bajek,40907.html
- https://dzieje.pl/wiadomosci/francuskie-media-o-eugeniuszu-lazowskim-ratujacym-zydow-dzieki-falszywej-zarazie
- https://jewish.pl/pl/2021/09/08/polski-schindler-w-rzeczywistosci-nie-ratowal-zydow-sledztwo-w-sprawie-historycznej-mistyfikacji/
- The Meaning of Hitler
_________________________________________________________
[1] W niektórych źródłach mowa jest także o „Polish Schindler”
[2] Tak pisze Łazowski w swojej książce „Prywatna wojna”
[3] https://sztafeta.pl/2020/11/19/zydzi-w-stalowej-woli/
[4] https://www.stalowka.net/wiadomosci.php?dx=26433
[5] Ib idem
[6] Za jewish.pl – „Necek pojechała do Rozwadowa, gdzie spotkała starszych mieszkańców, lokalnego historyka, uczniów i nauczycieli. Potwierdziła informację o fałszywej epidemii, ale też to, że dotyczyła ona wyłącznie Polaków”.
[7] https://jewish.pl/pl/2021/09/08/polski-schindler-w-rzeczywistosci-nie-ratowal-zydow-sledztwo-w-sprawie-historycznej-mistyfikacji/
_____________________________________________________________________
Zobacz także:

Wyzwolenie, czy „wyzwolenie” – o wkroczeniu Armii Czerwonej do Auschwitz
1 Comment
Synagoga w Stalowej Woli (Rozwadów) - Smutne synagogi
24 sierpnia, 2023 at 11:02 am[…] rozwadów stalowa wola synagoga wojna żydzi No Comments Previous Post […]